Odchodzi król ze swego pałacu.
Ze łzami w oczach opuszcza mury.
A obok niego wierne pachołki.
Widok to smutny. Widok ponury.
Królowa płacze. Fraucymer cały.
I dziewczę jakieś zawodzi.
Lecz lud nie płacze. Za nim nie tęskni.
Cieszą się starzy i młodzi.
Bo dosyć króla tego już mają.
On dopiekł im do żywego.
Więc lud wywalił króla z pałacu.
I dał mu kopa tęgiego.
Szlochanie słychać i zawodzenie.
I ziemia od łez już miękka.
Król głowę zwiesza. Na pałac patrzy.
Lecz rycerz Paweł nie pęka.
Otacza króla silnym ramieniem.
Jemu otuchy dodawa:
Nie płacz, mój panie. Ja jestem z tobą.
Z nami z pałacu zastawa.
Idą i idą. Noga za nogą.
Nawet nie widzą, że dnieje.
Ale ten orszak, co smętnie kroczy,
Budzi narodu nadzieję.
I tak się kończy historia króla,
Co naród własny ośmieszał.
W końcu na niego też przyszła kryska.
Bo tylko mącił i mieszał.
Ośmieszał państwo. Ośmieszał naród.
I robił to bez przerwy.
Nie pomagały prośby ni rady.
No to się naród wnerwił!